Maria wsiadła do
autobusu, kiedy pierwsze krople spadały na plastikowy dach wiaty; została jej
godzina do wizyty umówionej w przychodni, ledwie kilka przystanków spod
delikatesów. Znała numer linii, wzrok miała jeszcze dość dobry, by poznawać, co
widzi za oknem, chodziła też całkiem sprawnie, choć coraz bardziej bolały ją
plecy – ogółem była pewna, że dojedzie bez problemu i lekarz wreszcie przepisze
coś na uporczywy kaszel.
Autobus, który
nadjechał, był, rzecz jasna, zdezelowanym jelczem najgorszego gatunku. Oto, co
się otrzymuje za omijanie godzin szczytu.
Jakaś młoda
dziewczyna odstąpiła jej miejsce siedzące, które zajęła ze z trudem skrywaną
ulgą (dobrze, dziś plecy bolały szczególnie mocno, może powinna wreszcie wybrać
się do ortopedy). Teraz pozostało jej tylko zerkanie na mijane budynki i
wypatrywanie znajomego szarego gmachu – raz już tu była gdy zawiózł ją
siostrzeniec, pamiętała więc dokładnie, jak miejsce wygląda.
Problem w tym że
nie była wcale pewna czy jedzie w jego kierunku. Krajobrazy za oknem
pozostawały zupełnie nieznajome, pięć przystanków minęło i nie widziała przy
nich nic nawet przypominającego tamten budynek. Maria zaczęła się denerwować.
Sprawdziła numer autobusu – był raczej w porządku. Zerknęła, czy może nie ma tu
gdzieś jednej z tych nowoczesnych tabliczek pokazujących trasę – ale nie. Wokół
rozsiadła się młodzież, którą zaczynała podejrzewać o satanizm, a już na pewno
o zupełny brak wychowania – od ich wrzasków i przekleństw bolała ją głowa. I
wszyscy byli w czarnych ubraniach. Zgroza, co też się dzieje, za jej czasów
najbardziej radykalnym wybrykiem były sukienki za kolano i natapirowane fryzury
(które miały znacznie więcej wdzięku niż te smętne strąki jakie nosiła pannica
obok, dziękuję bardzo). Maria nie zamierzała pytać tych smarkaczy zupełnie o
nic, a już na pewno nie o drogę. Mogłaby spróbować przejść się do szoferki...
ale w autobusie panował taki ścisk, że zwyczajnie nie doszłaby na miejsce.
Pozostawało jej
chyba tylko wysiąść i sprawdzić rozkłady jazdy na przystanku – może też zapytać
kogoś przyzwoicie wyglądającego o drogę. Nie było to chyba zbyt dojrzałe
zachowanie, ale miała jeszcze mnóstwo czasu, a ten jelcz potwornie skakał po
wybojach, nawet na siedzeniu z trudem utrzymywała równowagę.
Wysiadła więc przy
najbliższej okazji – na zadziwiająco spokojnym przystanku, ukrytym w zielonych
żywopłotach ogródków działkowych. Chociaż nie wyglądał na zbyt uczęszczany,
ktoś postawił na nim wiatę, i dzięki Bogu, bo deszcz zacinał już z całej siły.
Przez kurtynę wody trudno było dostrzec nawet skraj drogi naprzeciwko,
wymizerowane krzaczki za chodnikiem i trawnik za nim – ogródek czy zieleniec,
nieważne.
Maria zerknęła
na rozkłady jazdy, ale ze zdumieniem i irytacją stwierdziła, że nie jest w
stanie nic przeczytać – były zbyt wyblakłe i jakby rozmazane. Nie widziała
nawet numerów linii. Wreszcie poddała się i zrezygnowana usiadła na ławeczce,
która ledwie zniosła jej ciężar.
Zasłona z
deszczu jeszcze zgęstniała; w tym oświetleniu krzewy wyglądały na intensywnie
zielone, dzikie, jak w zdjęciach roślin w dżungli... Maria potrząsnęła głową i zakaszlała
gwałtownie. Świat znów był szary i paskudny, taki jaki powinien być w ohydny,
deszczowy dzień.
Żaden autobus
nie przyjechał.
Zegarek pokryty
wilgocią też stał się niemal zupełnie nieczytelny; Maria wciąż uparcie go
przecierała, w płonnej nadziei że znajdzie na nim jakiekolwiek pomocne
informacje. W deszcz nikt nie wychodził z domu, by mogła go zapytać o drogę, z
resztą kto miał spacerować wśród ogródków działkowych w taką pogodę. Jeszcze
raz spróbowała przeczytać rozkład jazdy, ale bezskutecznie.
Obok przejechał
samochód, oblewając ją brudną wodą; gdyby Maria miała słabszą siłę woli,
zapewne by zaklęła, ale jakoś zdołała utrzymać język na wodzy.
Za mokrym
chodnikiem i krzewami o zieleni tak głębokiej, jakiej jeszcze w mieście nie
widziała, majaczyła srebrna barierka, drewniane stoły i ławy... punkt widokowy?
Na co komu punkt widokowy wśród ogródków...?
Czas mijał, lało
coraz mocniej, a droga wciąż pozostawała przygnębiająco pusta. Maria nie
słyszała nawet żadnych odgłosów miasta i zaczynała czuć się nieswojo. Żadnych
klaksonów, warkotu silników, krzyków... cisza była przygnębiająca, a
przełamywało ją tylko szemranie deszczu i jęczenie ławeczki.
Wreszcie jej
uszu dobiegł głos nadjeżdżającego pojazdu; popędziła do krawężnika, wyjrzała – było
coraz ciemniej, czy nadciągała burza? Przecież nie było nawet drugiej... – i
przyjrzała się nadjeżdżającemu autobusowi. Nie poznawała numeru. Właściwie
przysięgłaby, że to nie numer, ale jakieś nieznane wzorki... to, oczywiście,
musiało być złudzenie.
Maria cofnęła
się z rezygnacją, zastanawiając, czy pytanie kierowcy o drogę ma sens, czy może
lepiej będzie poczekać na jakiś normalny pojazd; autobus tymczasem zatrzymał
się na przystanku i otworzył drzwi. Ze zdumieniem zauważyła, że jest pusty; nie
widać w nim było nawet śmieci, które w środkach komunikacji publicznej były
niemal elementem wystroju. Mimo to kierowca dłuższy czas trzymał drzwi otwarte.
Gdy Maria przyjrzała się uważnie, dostrzegła nieco szarego dymu spływającego z
podłogi.
Wrezcie pojazd
odjechał. Po dymie nie pozostał nawet ślad, tylko w uprzednio pustym koszu na
śmieci pojawiła się sterta odpadków, w większości wyglądająca na opakowania po
sokach owocowych. Maria przełknęła ślinę i intensywnie spróbowała sobie wmówić,
że były tam już wcześniej.
Coraz silniej
czuła, że nie zdąży na swoją wizytę – nagle jednak przestało to być takie
ważne. Kaszel wyraźnie osłabł, była w stanie niemal zupełnie swobodnie
oddychać; czuła intensywny zapach krzewów i kwiatów rosnących bujnie wokół
przystanku, silnie ziołowy, od którego lekko kręciło jej się w głowie. Ból
pleców również zelżał, pewnie od dłuższego odpoczynku na ławce. Z nudów przeszła
kawałek wzdłuż krawężnika i rozejrzała wśród roślin – dojrzała pełno
niezapominajek, koniczyn i ruty. Dziwny zestaw jak na zdziczały kawał zieleńca.
Robiło się coraz
ciemniej. Naprzeciwko przystanku, na punkcie widokowym, powoli rozbłysły
latarnie. Maria zmrużyła oczy i przyjrzała majaczącym za nimi kształtom – czy
naprawdę można było stamtąd podziwiać... galaktykę?
Jej zdumienie
przerwało stado kruków, które gwałtownie odleciały z niezbyt odległego drzewa;
z pewnością były to kruki, widziała je kiedyś w programie przyrodniczym,
dokładnie tak olbrzymie i przerażające. Wśród krzewów przemknęło coś zwinnie,
jak czarny kot, tylko... większy.
Drogą nadjechał
malutki busik, na pierwszy rzut oka pozbawiony zarówno kierowcy jak i
pasażerów. Maria patrzyła uważnie na otwierające się, niemiłosiernie skrzypiące
drzwi i tylko dzięki temu zauważyła widmowy cień który przez nie przeszedł. Do
kosza na śmieci trafiła zużyta chusteczka higieniczna, a Maria przełknęła
powoli ślinę.
Z pewnym
wahaniem zdjęła okulary – tak, za punktem widokowym widniała galaktyka, tak
jaskrawo, jak w rysunkach w atlasach dla dzieci. Maria podeszła do rozkładu
jazdy – nagle zupełnie wyraźne szlaczki ułożyły się w czytelny tekst. Następny
autobus miał nadjechać za pięć minut.
Nie miała
pojęcia, gdzie on właściwie zmierza, ale wiedziała, że nie potrzebuje już
wizyty u lekarza. Jedyne, co jej dolegało to starość – a na to przychodnia nie
mogła pomóc. Potrzebowała raczej solidnej miotły a była pewna, że to znajdzie
tam, gdzie dowiezie ją kolejny autobus.
Hej, widzę że Arebell nie próżnuje :)
OdpowiedzUsuńPrzydałoby się trochę wydłużyć notkę, ale jest okej. Czy będzie jakaś kontynuacja?
No podobno jak się dużo pisze to się staje w tym coraz lepszym, więc próbuję XD
UsuńKontynuacji raczej nie będzie, ten pomysł mnie zaatakował jakiś miesiąc temu i nic więcej nie udało mi się z niego wycisnąć. Także zostanie taki nierozwinięty.
Troszkę szkoda, ale i tak jest dobrze ;). Czekamy, przynajmniej ja na kolejne historie ;)
UsuńHej, Arebell :)
OdpowiedzUsuńPrzeczytałem to opowiadanie jako pierwsze i muszę Ci powiedzieć, że bardzo fajnie piszesz, dobrze się czyta :)
Jak tylko znajdę trochę czasu, to przeczytam resztę :)
Cieszę się że ci się podobało i zapraszam ^^
UsuńJestem oczarowana!! Mimo, że opowiadanie skończyło się zbyt szybko (ale może to dlatego, że zostało tak lekko napisane i po prostu mknie się przez nie bez momentu zatrzymania).
OdpowiedzUsuńDałaś mi trochę do myślenia. Pięknie zarysowałaś przejście przez dwa światy. Dwie zupełnie inne rzeczywistości. I myślę, że odjazd babci Marii z tajemniczego i jakże niezwykłego przystanku, jak i cała jej podróż, ma wymiar trochę symboliczny :) Wydaje mi się, że niejedna osoba chciałaby w tak niesamowity sposób udać się w końcu do miejsca, gdzie będzie mogła śmigać z miotłą czy bez niej, bez bólu, skrzywień i innych starzych nieudogodnień życiowych.
Będę tu wpadać częściej!! Pozdrawiam :D
[moc--wyobrazni.blogspot.com]
Dziękuję ci bardzo za komentarz, jestem przeszczęśliwa, że tak ci się podobało! No i zapraszam ponownie ^^
Usuń