niedziela, 31 sierpnia 2014

Za kurtyną deszczu

Maria wsiadła do autobusu, kiedy pierwsze krople spadały na plastikowy dach wiaty; została jej godzina do wizyty umówionej w przychodni, ledwie kilka przystanków spod delikatesów. Znała numer linii, wzrok miała jeszcze dość dobry, by poznawać, co widzi za oknem, chodziła też całkiem sprawnie, choć coraz bardziej bolały ją plecy – ogółem była pewna, że dojedzie bez problemu i lekarz wreszcie przepisze coś na uporczywy kaszel.
Autobus, który nadjechał, był, rzecz jasna, zdezelowanym jelczem najgorszego gatunku. Oto, co się otrzymuje za omijanie godzin szczytu.
Jakaś młoda dziewczyna odstąpiła jej miejsce siedzące, które zajęła ze z trudem skrywaną ulgą (dobrze, dziś plecy bolały szczególnie mocno, może powinna wreszcie wybrać się do ortopedy). Teraz pozostało jej tylko zerkanie na mijane budynki i wypatrywanie znajomego szarego gmachu – raz już tu była gdy zawiózł ją siostrzeniec, pamiętała więc dokładnie, jak miejsce wygląda.
Problem w tym że nie była wcale pewna czy jedzie w jego kierunku. Krajobrazy za oknem pozostawały zupełnie nieznajome, pięć przystanków minęło i nie widziała przy nich nic nawet przypominającego tamten budynek. Maria zaczęła się denerwować. Sprawdziła numer autobusu – był raczej w porządku. Zerknęła, czy może nie ma tu gdzieś jednej z tych nowoczesnych tabliczek pokazujących trasę – ale nie. Wokół rozsiadła się młodzież, którą zaczynała podejrzewać o satanizm, a już na pewno o zupełny brak wychowania – od ich wrzasków i przekleństw bolała ją głowa. I wszyscy byli w czarnych ubraniach. Zgroza, co też się dzieje, za jej czasów najbardziej radykalnym wybrykiem były sukienki za kolano i natapirowane fryzury (które miały znacznie więcej wdzięku niż te smętne strąki jakie nosiła pannica obok, dziękuję bardzo). Maria nie zamierzała pytać tych smarkaczy zupełnie o nic, a już na pewno nie o drogę. Mogłaby spróbować przejść się do szoferki... ale w autobusie panował taki ścisk, że zwyczajnie nie doszłaby na miejsce.
Pozostawało jej chyba tylko wysiąść i sprawdzić rozkłady jazdy na przystanku – może też zapytać kogoś przyzwoicie wyglądającego o drogę. Nie było to chyba zbyt dojrzałe zachowanie, ale miała jeszcze mnóstwo czasu, a ten jelcz potwornie skakał po wybojach, nawet na siedzeniu z trudem utrzymywała równowagę.
Wysiadła więc przy najbliższej okazji – na zadziwiająco spokojnym przystanku, ukrytym w zielonych żywopłotach ogródków działkowych. Chociaż nie wyglądał na zbyt uczęszczany, ktoś postawił na nim wiatę, i dzięki Bogu, bo deszcz zacinał już z całej siły. Przez kurtynę wody trudno było dostrzec nawet skraj drogi naprzeciwko, wymizerowane krzaczki za chodnikiem i trawnik za nim – ogródek czy zieleniec, nieważne.
Maria zerknęła na rozkłady jazdy, ale ze zdumieniem i irytacją stwierdziła, że nie jest w stanie nic przeczytać – były zbyt wyblakłe i jakby rozmazane. Nie widziała nawet numerów linii. Wreszcie poddała się i zrezygnowana usiadła na ławeczce, która ledwie zniosła jej ciężar.
Zasłona z deszczu jeszcze zgęstniała; w tym oświetleniu krzewy wyglądały na intensywnie zielone, dzikie, jak w zdjęciach roślin w dżungli... Maria potrząsnęła głową i zakaszlała gwałtownie. Świat znów był szary i paskudny, taki jaki powinien być w ohydny, deszczowy dzień.
Żaden autobus nie przyjechał.
Zegarek pokryty wilgocią też stał się niemal zupełnie nieczytelny; Maria wciąż uparcie go przecierała, w płonnej nadziei że znajdzie na nim jakiekolwiek pomocne informacje. W deszcz nikt nie wychodził z domu, by mogła go zapytać o drogę, z resztą kto miał spacerować wśród ogródków działkowych w taką pogodę. Jeszcze raz spróbowała przeczytać rozkład jazdy, ale bezskutecznie.
Obok przejechał samochód, oblewając ją brudną wodą; gdyby Maria miała słabszą siłę woli, zapewne by zaklęła, ale jakoś zdołała utrzymać język na wodzy.
Za mokrym chodnikiem i krzewami o zieleni tak głębokiej, jakiej jeszcze w mieście nie widziała, majaczyła srebrna barierka, drewniane stoły i ławy... punkt widokowy? Na co komu punkt widokowy wśród ogródków...?
Czas mijał, lało coraz mocniej, a droga wciąż pozostawała przygnębiająco pusta. Maria nie słyszała nawet żadnych odgłosów miasta i zaczynała czuć się nieswojo. Żadnych klaksonów, warkotu silników, krzyków... cisza była przygnębiająca, a przełamywało ją tylko szemranie deszczu i jęczenie ławeczki.
Wreszcie jej uszu dobiegł głos nadjeżdżającego pojazdu; popędziła do krawężnika, wyjrzała – było coraz ciemniej, czy nadciągała burza? Przecież nie było nawet drugiej... – i przyjrzała się nadjeżdżającemu autobusowi. Nie poznawała numeru. Właściwie przysięgłaby, że to nie numer, ale jakieś nieznane wzorki... to, oczywiście, musiało być złudzenie.
Maria cofnęła się z rezygnacją, zastanawiając, czy pytanie kierowcy o drogę ma sens, czy może lepiej będzie poczekać na jakiś normalny pojazd; autobus tymczasem zatrzymał się na przystanku i otworzył drzwi. Ze zdumieniem zauważyła, że jest pusty; nie widać w nim było nawet śmieci, które w środkach komunikacji publicznej były niemal elementem wystroju. Mimo to kierowca dłuższy czas trzymał drzwi otwarte. Gdy Maria przyjrzała się uważnie, dostrzegła nieco szarego dymu spływającego z podłogi.
Wrezcie pojazd odjechał. Po dymie nie pozostał nawet ślad, tylko w uprzednio pustym koszu na śmieci pojawiła się sterta odpadków, w większości wyglądająca na opakowania po sokach owocowych. Maria przełknęła ślinę i intensywnie spróbowała sobie wmówić, że były tam już wcześniej.
Coraz silniej czuła, że nie zdąży na swoją wizytę – nagle jednak przestało to być takie ważne. Kaszel wyraźnie osłabł, była w stanie niemal zupełnie swobodnie oddychać; czuła intensywny zapach krzewów i kwiatów rosnących bujnie wokół przystanku, silnie ziołowy, od którego lekko kręciło jej się w głowie. Ból pleców również zelżał, pewnie od dłuższego odpoczynku na ławce. Z nudów przeszła kawałek wzdłuż krawężnika i rozejrzała wśród roślin – dojrzała pełno niezapominajek, koniczyn i ruty. Dziwny zestaw jak na zdziczały kawał zieleńca.
Robiło się coraz ciemniej. Naprzeciwko przystanku, na punkcie widokowym, powoli rozbłysły latarnie. Maria zmrużyła oczy i przyjrzała majaczącym za nimi kształtom – czy naprawdę można było stamtąd podziwiać... galaktykę?
Jej zdumienie przerwało stado kruków, które gwałtownie odleciały z niezbyt odległego drzewa; z pewnością były to kruki, widziała je kiedyś w programie przyrodniczym, dokładnie tak olbrzymie i przerażające. Wśród krzewów przemknęło coś zwinnie, jak czarny kot, tylko... większy.
Drogą nadjechał malutki busik, na pierwszy rzut oka pozbawiony zarówno kierowcy jak i pasażerów. Maria patrzyła uważnie na otwierające się, niemiłosiernie skrzypiące drzwi i tylko dzięki temu zauważyła widmowy cień który przez nie przeszedł. Do kosza na śmieci trafiła zużyta chusteczka higieniczna, a Maria przełknęła powoli ślinę.
Z pewnym wahaniem zdjęła okulary – tak, za punktem widokowym widniała galaktyka, tak jaskrawo, jak w rysunkach w atlasach dla dzieci. Maria podeszła do rozkładu jazdy – nagle zupełnie wyraźne szlaczki ułożyły się w czytelny tekst. Następny autobus miał nadjechać za pięć minut.
Nie miała pojęcia, gdzie on właściwie zmierza, ale wiedziała, że nie potrzebuje już wizyty u lekarza. Jedyne, co jej dolegało to starość – a na to przychodnia nie mogła pomóc. Potrzebowała raczej solidnej miotły a była pewna, że to znajdzie tam, gdzie dowiezie ją kolejny autobus.

7 komentarzy:

  1. Hej, widzę że Arebell nie próżnuje :)

    Przydałoby się trochę wydłużyć notkę, ale jest okej. Czy będzie jakaś kontynuacja?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No podobno jak się dużo pisze to się staje w tym coraz lepszym, więc próbuję XD
      Kontynuacji raczej nie będzie, ten pomysł mnie zaatakował jakiś miesiąc temu i nic więcej nie udało mi się z niego wycisnąć. Także zostanie taki nierozwinięty.

      Usuń
    2. Troszkę szkoda, ale i tak jest dobrze ;). Czekamy, przynajmniej ja na kolejne historie ;)

      Usuń
  2. Hej, Arebell :)
    Przeczytałem to opowiadanie jako pierwsze i muszę Ci powiedzieć, że bardzo fajnie piszesz, dobrze się czyta :)
    Jak tylko znajdę trochę czasu, to przeczytam resztę :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Jestem oczarowana!! Mimo, że opowiadanie skończyło się zbyt szybko (ale może to dlatego, że zostało tak lekko napisane i po prostu mknie się przez nie bez momentu zatrzymania).
    Dałaś mi trochę do myślenia. Pięknie zarysowałaś przejście przez dwa światy. Dwie zupełnie inne rzeczywistości. I myślę, że odjazd babci Marii z tajemniczego i jakże niezwykłego przystanku, jak i cała jej podróż, ma wymiar trochę symboliczny :) Wydaje mi się, że niejedna osoba chciałaby w tak niesamowity sposób udać się w końcu do miejsca, gdzie będzie mogła śmigać z miotłą czy bez niej, bez bólu, skrzywień i innych starzych nieudogodnień życiowych.

    Będę tu wpadać częściej!! Pozdrawiam :D
    [moc--wyobrazni.blogspot.com]

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję ci bardzo za komentarz, jestem przeszczęśliwa, że tak ci się podobało! No i zapraszam ponownie ^^

      Usuń