czwartek, 11 grudnia 2014

Jesteśmy cywilizowanymi ludźmi

 Ostatnio piszę dużo, ale albo nie kończę, albo piszę nie na blogaska - i w sumie to opowiadanie należy do drugiej kategorii, bo napisane zostało na konkurs wydawnictwa Van Der Book, ale że do drugiego etapu nie przeszło, to je wrzucę tutaj. A nuż komuś się będzie miło czytało. No i mam nadzieję, że uda mi się skończyć jeden tekst, który czeka na to już od roku - może dam radę wrzucić go na gwiazdkę? ^^


Jesień to najlepszy sezon na plotki i najgorszy na relaksujące przechadzki po ulicach, a jednak to one tym razem zatrzęsły fundamentami Lyonesse. Po miejskim bruku sunęły języki mgły. W dzielnicach biedoty, Bridgebank i Pothill, zaroiło się od przybyszów spoza granic Alfijskiego Imperium. Gangi tak uliczników, jak i doświadczonych przestępców nabrały niespotykanej dotąd śmiałości. Dachy willi i okna wieżowców lśniły po deszczu; dla zabicia czasu urządzano więc wystawne przyjęcia, na których atmosfera gęstniała od intryg i coraz to nowszych pogłosek.
Wszyscy szeptali jedynie o tym, że w głębokich podziemiach więzienia Tower również kłębią się tajemnicze opary, a z nich powstaje ten, o kim miasto już zdążyło zapomnieć. Rzeźnik powraca na miejsce łowów, i tym razem nikt nie zdoła powstrzymać jego skalpela. Elfi arystokraci jak zwykle zachowywali dystans, ale oni także zakazywali dziewczętom wychodzenia po zmroku. Wśród reszty ras zapanowało gorączkowe, podszyte strachem podniecenie – nawet z zasady chłodne i logiczne krasnoludy nie potrafiły się przed nim uchronić.
Damy i Dżentelmeni zaznajomieni z nadnaturalną stroną swojego świata nie traktowali pogłosek jako źródła informacji; mieli jednak oczy i uszy szeroko otwarte. Kto raz zasmakował przygód, ten zawsze będzie ich szukał, a wszak każdy przybysz mógł stanowić źródło niepokojów trawiących Lyonesse. Tym razem jednak wydarzenia czekały nie na bohaterów, ale na ludzi, którzy o takim tytule marzyli.
Wśród świeżo przybyłych znajdowała się również białowłosa dziewczyna.
Irene Earhart trafiła na nią w tłumie klientów, którzy oglądali jej ostatnią już awanturę ze przełożonym w niezbyt prestiżowym banku Tintagel District. Przeszkadzała zwierzchnikom, ponieważ dostrzegała wszystkie ich matactwa – a w dodatku była kobietą. I pomimo tego, jak bardzo w tym momencie kipiała z furii, nie mogła nie dostrzec między gapiami nieznajomej uśmiechającej się pocieszająco.
Flynn Lioncourt nie miał zwyczaju rozmawiania z nieznajomymi na ulicy, a już z pewnością nie w pełnej niziołków i snobistycznej klasy średniej Quirindale, które nie należało przecież do najlepszych dzielnic. Flynn czuł z tą częścią miasta pewne pokrewieństwo i dlatego chronił resztki swojej opinii wszelkimi siłami. Gdyby jego reputacja doznała jeszcze większego uszczerbku nikt nigdy więcej nie zaprosiłby go na żaden bal, a wtedy straciłby chyba ostatnią szansę na porządny ciepły posiłek w swym nędznym życiu zubożałego arystokraty. Coś jednak było w tej dziewczynie - asymetryczny uśmiech, spojrzenie pełne pobłażania, ale też zrozumienia, jakby chciała powiedzieć: ja też nie znoszę tego plebsu. Zanim się obejrzał, zamienił z nią kilka zdań, które niebezpiecznie przypominały flirt, a potem patrzył jak odchodzi, wciąż czując woń jej perfum. Nie zauważył nawet, że całą tę rozmowę obserwuje siedzący w pobliskiej kawiarni troll w średnim wieku.
Irene była zaskoczona, gdy natrafiła na dziewczynę jeszcze raz, i to akurat w dzień, w którym pracy odmówiło jej kilka kolejnych instytucji. Jeszcze bardziej zdumiały ją pocieszające słowa nieznajomej; wyczuwała w nich nie tyle fałsz, ile wręcz zbytnie zaangażowanie. W Tintagel, ba, w całym Lyonesse nikt nie zwracał uwagi na przygnębioną krasnoludkę ledwie widoczną spod płaszcza, kapelusza i gogli chroniących przed słońcem. Obcy akcent nie wyjaśniał, dlaczego akurat ta turystka przejmuje się jej losem.
Flynn może zapomniałby o spotkaniu, gdyby podczas kolejnej przechadzki, tym razem wśród domów równie dalekich jak niechętnych znajomych w Mellowhill nie napotkał nagle jej uważnego spojrzenia.
Troll, Cyrus Fogg, niegdyś sławny podróżnik po Czarnoborze i Slavii, teraz kompletnie zapomniany przez młode pokolenie odkrywców, nie potrafił usunąć nieznajomej ze swych myśli. Zdawało mu się, że zobaczył w jej oczach ciekawość świata, zapał, nieuświadomioną naiwność - to wszystko obudziło w nim uczucia, o których dawno zapomniał. Nie sądził, że jeszcze kogoś takiego spotka, nim stoczy się w otchłań szaleństwa typowego dla jego gatunku lub zdobędzie na odwagę by wreszcie popełnić samobójstwo.
Luna Flambeau niedawno przybyła z Akwitanii, niedługo potem przyjęła ten pseudonim, słusznie sądząc, że artystce-złodziejce jest on koniecznie potrzebny. Spróbowała dziewczynę okraść, kiedy ta podziwiała magiczne zabytki Uldnesse, jednak chwycona za rękę, niemal zemdlała ze strachu. Ale nieznajoma tylko uśmiechnęła się porozumiewawczo i włożyła jej w dłoń złożoną kopertę. Przejęta ulgą, drżącymi palcami wyciągnęła z niej zaproszenie na spotkanie w hotelu Grand;  Luna nie mogła o tym wiedzieć, była tylko jedną z czwórki zaproszonych gości.
*
- Cieszę się, widząc, że wszyscy państwo odpowiedzieli na moje zaproszenie - powiedziała dziewczyna, stając w drzwiach salonu hotelowego apartamentu; goście już tam siedzieli, skrępowani, nieufni i pełni najgorszych podejrzeń. Nadejście gospodyni nieco ich uspokoiło.
- Jestem Clarice de Breuil - ciągnęła, podchodząc do ostatniego z wolnych foteli. Usiadła na nim, wbrew wszelkim zasadom dobrego wychowania, przewieszając nogi przez podłokietnik; wzrok gości przyciągnął uniesiony rąbek sukni. Tylko Irene uważnie rozglądała się po pokoju.
- Z pewnością słyszeliście plotki o Tower, które w ostatnich tygodniach krążyły po mieście. Otóż chcę was zapewnić, że zawierają ziarna prawdy - mówiła Clarice. - Pochodzę z Akwitanii, co może poznaliście po akcencie, jednakże mój kuzyn mieszka w metropolii, co więcej, pracuje w więzieniu. Przyjechałam tu kilka tygodni, i od niego usłyszałam... że w podziemiach naprawdę coś się obudziło.
Luna przekrzywiła głowę, jak zafascynowana; Cyrus i Flynn patrzyli z powątpiewaniem, a Irene wciąż ignorowała gospodynię. Clarice najwyraźniej nie zbijało to z tropu. Pochylona na krześle, z ogniem w oczach mówiła dalej:
- W celach pod Tower powstał Licz karmiący się więźniami wyższych poziomów - powiedziała z powagą i ekscytacją jednocześnie. - Alven Yard nigdy tego nie potwierdzi, nikt tego nie potwierdzi, ale tuż obok Lyonesse żyje Licz. Potrzeba drużyny, która go zgładzi; wolnych od nacisków władzy ludzi chętnych do prawdziwie bohaterskiej walki!
Luna zmrużyła oczy i spoglądała na nią z żywym zainteresowaniem, reszta intensywnie podziwiała sufit. Clarice, dostrzegając sceptyczne nastawienie zgromadzonych, spuściła oczy i nerwowo poprawiła włosy.
- Zdaję sobie sprawę, że nie brzmię wiarygodnie - powiedziała łagodnym głosem. - Ale wiem też, że wszyscy chcecie pomóc temu miastu, zwłaszcza w obliczu katastrofy, która nieuchronnie nastąpi, gdy Licz-Rzeźnik wyjdzie z Tower. Przemyślcie dokładnie, co zamierzacie zrobić. Irene, czy mogę prosić cię na bok? Masz lepszy wzrok ode mnie, a chyba zgubiłam spinkę...
Krasnoludka przeżyła chwilę wahania, ale wreszcie przeszła z Clarice do innego pokoju, w którym panował przyjemny półmrok. Z pewną ulgą ściągnęła gogle i pochyliła, wpatrując się we wskazane miejsce. Zamarła, gdy poczuła oddech na karku.
- Wiem, że mi nie ufasz, i nie dziwi mnie to - szeptała dziewczyna gorączkowo, a zapach jej perfum, słodki i gęsty, przesycał powietrze dokoła. - Ja też nie ufałabym ludziom, gdyby mnie tak parszywie traktowali. Ale przecież jesteś mądrzejsza od tych wszystkich, którzy cię wyrzucili. Jeśli mam wejść wgłąb więzienia potrzebuję twojej pomocy, spostrzegawczości, inteligencji. Irene, pamiętasz czasy Rzeźnika...?
Nie pamiętała, przyjechała do kraju wiele lat później. Cała ta przemowa w ogóle do niej nie trafiała, lecz z łatwością przybrała wyraz twarzy osoby ledwo przekonanej.
- Pójdę z tobą, jeżeli będziemy miały wsparcie - szepnęła.
Clarice skinęła głową w podziękowaniu, po czym ruchem dłoni wskazała jej salon; potwierdzało to przypuszczenia, że spinka od początku była jedynie pretekstem.
- Panie Fogg, nalegam, by poczekał pan na mnie jeszcze chwilę - powiedziała nagle dziewczyna uroczystym tonem. - Panno Earhart, proszę zamówić paramobil, powrót o tak późnej godzinie może być niebezpieczny. Panno Flambeau, panie Lioncourt, proszę za mną.
Fogg pozostał na swym fotelu, choć nie wyglądał na zachwyconego; Irene nie okazywała żadnych emocji, ale Luna i Flynn podążyli za dziewczyną chętnie, jednakowo uznając jej towarzystwo za przyjemne niezależnie od bzdur, jakie plecie. A jednak Clarice odezwała się dopiero za drzwiami. W blasku latarni jej chłodne zazwyczaj włosy lśniły złotem.
- Panna Flambeau, jak sądzę, idzie w przeciwną stronę - powiedziała - byłabym wdzięczna, panie Lioncourt, gdyby mógł pan nas na moment zostawić.
Postąpił zgodnie ze wskazaniem, z całych sił starając się nie podglądać i nie podsłuchiwać.
*
- Aż trudno uwierzyć, że ktoś zupełnie nie dbający o zwyczaje i plotki interesujące elfich snobów może wierzyć w tak wierutne bajki - rzuciła Luna, gdy tylko młody szlachcic znalazł się dość daleko. Clarice odpowiedziała szelmowskim uśmiechem.
- Ale ta bajka ma w sobie coś pociągającego, czyż nie? - powiedziała. - Proszę mi powiedzieć, panno Flambeau, znalazła w niej pani coś dla siebie?
- Dla pani Luna - odparła. - Tak, owszem. Znalazłam szansę na obrabowanie Tower i powrót ze skarbem do Akwitanii. Jak znajduje pani ten plan?
Dotyk jej ust stanowił dostateczną odpowiedź.
*
Flynn bardzo starannie oglądał niebo, gdy dziewczyna do niego powróciła.
- Nie musi mnie pani odprowadzać do domu - zapewnił mniej kpiąco, niż zamierzał.
- Ale chcę - stwierdziła. - Panie Lioncourt, wbrew temu, co zdaje się pan sądzić, pańskie towarzystwo jest przywilejem.
Na to nie znalazł właściwej odpowiedzi.
- Wybaczy pan, ale muszę zapytać - podjęła po chwili marszu ulicami zalanymi blaskiem latarni i światłem padającym z ogromnych okien wieżowców. Flynn mieszkał w znacznie gorszej dzielnicy, ale twardo postanowił nie podawać prawdziwego adresu i pożegnać się w bramie jakiejś eleganckiej posiadłości. - Co sądzi pan o moim pomyśle?
- Czarująco nierealny - odparł pogodnie, w głąb podświadomości spychając wszelkie marzenia o tytułach szlacheckich i damach padających mu u stóp.
- A gdyby? - Clarice przystanęła, wpatrując się w niego z zapałem, którego nie mógł zignorować. - Gdyby Licz istniał, gdybyśmy mogli go pokonać, gdyby zapewniło nam to chwałę, majątek i wszystko, o czym marzymy? Pan jest niesprawiedliwie zubożałym elfem, ja niesprawiedliwie biednym człowiekiem. Gdybyśmy za jednym zamachem mogli to wszystko naprawić, odzyskać, co nam się należy, co by pan powiedział?
Noc była jasna, a ona piękna, zatem pocałował ją bez namysłu. Bał się odezwać, by nie powiedzieć zbyt wiele.
*
Podczas czekania Cyrus niemal wpadł w ostateczną furię, jednak zanim było naprawdę za późno, Clarice wróciła.
- Proszę mi wybaczyć - szepnęła, znów tak nieśmiała, niewinna i pełna czystego zapału, jaką zapamiętał z Quirinsdale i Uldnesse. Młodziutka poszukiwaczka przygód, podobna do tej, którą pozostawił dawno temu w Slavii...
- Panie Fogg, pan jako jedyny spotkał się z czymś nadnaturalnym - złożyła dłonie jak do modlitwy, a w jej oczach widniało przejmujące błaganie. - Bez pana na pewno nie osiągniemy celu, nie przeżyjemy nawet części drogi...! Proszę tylko pomyśleć, co może czyhać w głębinach, co może wyjść na Lyonesse w każdej chwili...!
Odwrócił wzrok, ale ta prośba została wypalona w jego umyśle.
- Pójdę za panią - powiedział cicho. - I niech bogowie mają nas w swojej opiece!
*
Przez następne kilka tygodni razem organizowali wyprawę, choć nie mieli najmniejszej ochoty na zacieśnianie kontaktów. Mimo to jakoś zmuszali się do pracy. Miasto tętniło od plotek - Lyonesse Crystalograph doniósł, że w rządzie Akwitanii panuje poważny kryzys, z Lemurii i Purgatorii dochodziły wieści o buntach, dlatego societa Lyonesse nie miała już najmniejszej ochoty na roztrząsanie zagadki Tower. Szczególnie Flynn odczuwał boleśnie to odsunięcie na drugi plan, utratę kolejnej okazji na zaistnienie w wielkim świecie.
Wreszcie jednak weszli do ponurego, górującego nad miastem budynku Tower, starego, surowego zamku z kamienia. Z bliska gmach sprawiał jeszcze bardziej przerażające wrażenie, zdawał się być twierdzą nie do zdobycia, miejscem, z którego nie było powrotu. Przekroczyli bramę dzięki Clarice - przed krewniaczką towarzysza strażnicy bez oporów otworzyli bramę, a na widok urodziwej Luny ich twarze przyozdobiły szerokie uśmiechy. Dziewczyny usłyszały nawet kilka pochlebnych uwag wygłoszonych ściszonym tonem. Przez pierwszy poziom przemknęli całkiem gładko, ponieważ pilnowała go trollica tak podatna na elfi urok, że nawet Flynn wywarł na niej piorunujące wrażenie. Prawdziwe kłopoty nastąpiły trochę później.
Nie przyciągnęli uwagi strażników, zarówno żywych jak i golemicznych, dzięki Lunie, która potrafiła skradać się nie wywołując najmniejszego hałasu oraz Cyrusowi wyczuwającemy wszelkie pułapki jakby kierował się szóstym zmysłem. Z każdym półpiętrem wgłąb lochów ubywało zabezpieczeń i ochrony, natomiast mgły na posadzce przybywało w zastraszającym tempie. Wszyscy członkowie wyprawy czuli coraz większy niepokój.
Irene, na wszelki wypadek wciąż starannie osłonięta dziennym strojem, uważnie wodziła oczami dookoła, z każdej strony spodziewając się zagrożenia. Rzuciła nawet okiem w głąb celi Fu Lunga - i gdy dostrzegła legendarnego, budzącego grozę przywódcę gangu skulonego ze strachu pod ścianą zrozumiała, że Clarice nie tylko ich oszukuje, ale też prowadzi na pewną śmierć. Szybko skradła sztylet chwilowo nieuważnej Lunie. Była dziwnie pewna, że prędzej od rozmarzonej dziewczyny zauważy niebezpieczeństwo.
Flynn żałował tej wyprawy z każdym krokiem i każdym dreszczem grozy bardziej. Może i nie wierzył w miejskie legendy, ale był zbyt mądry, by nie zauważyć powiązania miedzy pogłoskami a licznymi morderstwami, i wyraźniej niż zwykle czuł, że nie chce skończyć jako rozwłóczona kupa flaków. Starał się omijać wzrokiem cele żeby nie zmniejszać swych szans na przeżycie; nie dotrzymał postanowienia tylko w jednym momencie. Kiedy mijał uwięzionego Georgestone'a.
- Życzę szczęścia, dzieciaki - syknął oszalały doktor, tocząc wokół błędnymi oczami. - Bawcie się dobrze ze stalą i śmiercią! - wybuchnął przerażającym śmiechem i chyba wykrzykiwał kolejne groźby, ale Flynn zdołał się już wyłączyć. Nie obchodziły go wrzaski naukowca-nekromanty. Wcale a wcale.
Każdy krok w głąb mrocznych korytarzy napawał drużynę coraz większym lękiem któremu poddał się nawet Cyrus. Nagle spośród Mgły zaczęły wychodzić postacie bezgłowych jeźdźców - Fogg aż zbyt dobrze wiedział, czym są: to duchy straconych mężów królowej Glorianny. Przerażały go one znacznie bardziej niż skazańcy czy napływające zewsząd opary. Widział już nieumarłych i dobrze wiedział, do czego są zdolni. Ci jednak ku jego zdumieniu uciekali w górę zamiast gonić za nimi.
Długo schodzili w dół, pogrążając się w ciemności i mgle, aż wreszcie Clarice, od pewnego czasu przewodząca wyprawie, stanęła, drżąc wyraźnie.
- Nareszcie - westchnęła niemal histerycznie. - Dotarliśmy na miejsce.
- Więc gdzie jest Licz? - zapytała szeptem Luna; dłonie Cyrusa i Ireny zacisnęły się mocniej na broni, natomiast Flynn próbował zwalczyć obezwładniające go uczucie, że wszystko jest zupełnie nie tak.
Śmiech Clarice brzmiał jakby należał równocześnie do kogoś innego; w ciasnej krypcie wibrował chichot młodej dziewczyny i prastarego stworzenia. Jeśli nawet ktoś zobaczył w mroku błysk wpół otwartego, ogromnego oka, natychmiast postanowił uznać to za złudzenie.
- Nie dziwimy się wcale, że nie przejżeliście podstępu, wszyscy jesteście tak mali - powiedziała, a wraz z nią dźwięczał ten huczący głos. - Tak zdesperowani, by przejść do historii, zaistnieć w towarzystwie, do którego nie możecie nawet aspirować...wasz widok wzbudza we mnie śmiech i litość.
Dziewczyna postąpiła kilka kroków do przodu i położyła dłoń na fragmencie ciemności. Teraz nie ulegało wątpliwości; w mroku otworzyło się ogromne, wężowe oko, i poruszyły skrzydła z czarnej stali.
- My możemy z łatwością przejrzeć was na wylot i powiedzieć wam, jak jesteście żałośni ze swoim desperackim, stadnym, pragnieniem przynależenia - mówili jednym głosem, dziewczyna i smok. - Nie wiem, czy nakarmią go wasze marzenia, czy raczej niewykorzystana energia, ale to nie jest ważne. Jesteście najlepszymi ofiarami, jakie zdołałam znaleźć.
- Clarice - szepnął Flynn przez zaciśnięte gardło. Cyrus tylko patrzył na nią z bólem, a Luna, wnioskując z wyrazu twarzy, mogła w każdej chwili wybuchnąć płaczem. Irene wciąż nie okazywała żadnych emocji.- O czym ty, do diabła, mówisz...
- Nazywamy się Wiglaf - oba głosy zabrzmiały jednocześnie. - Czekamy od setek lat, przygnieceni ziemią, uwięzieni w czarnej stali i zakopani ponownie. Jesteśmy głodni i słabi, ale dość mocni, by przez inne stworzenia poszukać pomocy. Jesteśmy Wiglaf, choć odnaleźliśmy się zaledwie trzy miesiące temu.
Czas nagle zwolnił swój bieg; krasnoludka skoczyła i wbiła ostrze między żebra Clarice, a Cyrus, ryknąwszy dziko, rzucił się do przodu. Niestety, nawet niszczycielska pasja trolla nie była w stanie pokonać stalowej skóry smoka. Starczyło kilka ruchów skrzydeł i szczęk, a Fogg leżał martwy. Flynn nie wiedział nawet, kiedy chwycił jego broń, tylko po to, by się nią zasłonić; sekundę potem ostrze trafiło między płaty stali, i potwór ryknął z bólu.
Teraz potrzebowali tylko kilku chwil, by Luna i Irene mogły błyskawicznie wywlec  półelfa z tunelu i zawalić loch w ostatniej chwili. W powietrzu rozległ się straszliwy wrzask opętanego bólem potwora, który zagłuszał jedynie łomot gruchotanego metalu. Jedno skrzydło pozostało poza ścianą kamieni, ziemi i pyłu; Flynn skupił na nim wzrok, jakby był to jedyny element znanego mu ładu.
- To... - powiedziała Luna z trudem po chwili ciszy - to osiągnie dużą cenę na czarnym rynku.
- Flambeau, zamknij się - odparła Irene, w zamierzeniu obojętnie, ale głos jej drżał.
- Nie, naprawdę - Luna mechanicznie podążała w stronę wyjścia. - Earheart zabiła potwora, Lioncourt zabił smoka, niech Flambeau chociaż zdobędzie majątek...
- Niech kurwa będzie, tylko zamilknij - Flynn splunął śliną gęstą od pyłu i z pełną satysfakcją dodał: - tylko podziel się, żebyśmy potem mieli za co pić.
- O to się nie martw - oznajmiła krasnoludka, wstając z ziemi; otrzepała się i krytycznie obejrzała swój płaszcz. - Jesteś bohaterem. Tacy piją za darmo.
- Wszyscy jesteśmy - szepnął, wpatrując się martwym wzrokiem w ciemne kamienie i martwe skrzydło.